Mystic Falls, październik, 1859
rok.
Stacja kolejowa była oddalona od
miasteczka o milę, mimo to nosiła tą samą nazwę. Jedyny peron
był opustoszały, nie licząc młodej damy, z trzema dużymi
kuframi, ubraną w długą zielonkawą suknię i kapelusz. Padał
rzęsisty deszcz, a ona chroniąc się pod małą parasoleczką mokła
na drewnianej podstawce. Za torów dobiegł ją wesoły śpiew, od
strony lasu szedł młodzieniec, ubranie miał całe w błocie, włosy
jego były rozczochrane, a oczy mgliste, od nadmiaru alkoholu. Nie
straszny był mu też deszcz. Dziewczyna odsunęła się kawałek,
mając nadzieję, przeczekać przejście młodzieńca, a następnie
sama wyruszyć do Mystic Falls, znanym tylko jej sposobie. Jednak gdy
spojrzała w jego oczy, nie mogła się od nich oderwać, nieznajomy
zauważył to i wykorzystał przeciwko niej.
- A czemu to szanowna dama tak bardzo
wpatruje się w moje oczęta ? -zapytał, lekko jeszcze podchmielony.
Blond włosa niewiasta , przez chwilę milczała, wydawała się
jakby nieobecna.
- Pana oczy są jedyną dość normalna
rzeczą w pańskim wyglądzie. - odpowiedziała mu.
- Twierdzisz, że jestem brzydki ?
-Raczej, że jest Pan niezdolny do
prowadzenia rozmowy na wysokim poziomie, z tym Pana ….
- Z tym moim czym ? -zapytał
- Z tym... z tym pańskim pijańskim
podejściem do życia.
-Znasz mnie ledwie kilka sekund, a już
oceniłaś mnie i wyrobiłaś sobie o mnie opinię na przyszłość.
-To Pana tak dziwi ? Jestem damą,
kobietą z wyższych sfer....
- Masz ledwie dziewiętnaście,
osiemnaście lat , kobietą będziesz po trzydziestce. - powiedział
. Dziewczyna podeszła do niego i spoliczkowała go, wtedy on chwycił
ją w tali i przełożył sobie przez ramię.
-Puść mnie ! - krzyknęła. -
Nakazuje Ci uwolnienie mnie ! Ty jaskiniowcu , ty prymitywny
mężczyzno !
- Naprawdę tego chcesz ? Ja broczę
prawie po łydki w błocie, Twój powóz raczej tu nie dojedzie,
gdybym był prymitywny zostawiłbym Cię tu na pastwę losu. -
dziewczyna mruknęła oburzona, coś tam poprzeklinała pod nosem. -
No damą z Twoim zachowaniem to ty raczej nie jesteś. - odrzekł
- A moje walizki ? - zapytała po
chwili.
-Później po nie wrócę.
-Masz zamiar po nie wracać ? - była
lekko zdziwiona.
- Niosę Cię do domu, muszę
wytrzeźwieć zanim przekroczę próg mojego , więc spacer dobrze mi
zrobi. A tak w ogóle co ze mnie za dżentelmen skoro się nie
przedstawiłem. Damon Salvatore jestem. - dziewczyna przez chwilę
milczała po czym odpowiedziała mu.
-Penelope Stone.
-Bardzo amerykańskie imię.
-Greckie, moi rodzice mieli korzenie
angielsko-grecki
-Oh Yankeska . A tamto to był sarkazm.
- Ja sobie wypraszam i nie igraj sobie
ze mną .
-Bo co ? -zapytał
-Bo...bo...-nie potrafiła znaleźć
sensownego argumentu, nagle Damon postawił ją na ziemi, okazało
się ,że doszli już do miasteczka. - I to już koniec?-zapytała
-A czego się spodziewałaś ?
-Niczego, ale....- nagle mężczyzna
ują jej twarz i namiętnie pocałował, ona odwzajemniła jego
pocałunek, lecz kiedy się od siebie oderwali, spoliczkowała go.
-A to za co ? -zapytał
-Za to , ze jesteś taki bezwstydnie...
-Dobry. - dokończył za nią i
zawrócił po jej walizki.
***
29 kwietnia 1861 roku
Promienie słońca przedzierały się
już do pokoju, była wczesna poranna godzina, lecz Penelope opierała
już swoją twarz o szybę. Ktoś cicho zapukał i drzwi otworzyły
się.
-Myślałam, że jeszcze śpisz,
kochanie.
-Nie, Pani Salvatore. - zeskoczyła z
parapetu i dygnęła lekko przed nią.
-Gotowa na swój wielki dzień?
-zapytała kobieta.
-Tak. - odpowiedziała z werwą w
głosie. Wyjrzała przez uchylone drzwi, cztery służące wtaszczały
na piętro ogromną suknie ślubną, z długim terenem, bufiastymi
rękawami, pełną koronek, falbanek i pereł. Wampirzyca uśmiechnęła
się do siebie na jej widok, była śliczna, idealna, tak sobie ją
właśnie wyobrażała, swoją idealną suknie ślubną. Faktycznie,
jeszcze kilkaset lat temu , ktoś inny miał z nią stać przed
ołtarzem, ale teraz już nie wyobrażała sobie życia bez Damona.
Raniły ją tylko listy od Elijaha, on jako jedyny wiedział, co się
z nią dzieje. Rebekha, przebywała gdzieś w Azji, od ojca nie
miała już wiadomości od dobrych dwóch lat. Lecz jej były
ukochany, nie cieszył się wraz z nią z jej ślubu. Był temu
przeciwny. Jak ona w ogóle miała prawo wiązać się ze
śmiertelnikiem ?! Jak mogła go w ogóle porzucić. Lecz teraz nie
zamartwiała się tym, nie chciała o nim myśleć. Zjadła dwie
kromki chleba z owocami, napiła się kompotu i wyraziła zgodę, by
służące zaczęły na nią nakładać jej suknie ślubną. Stała
opierając się dłońmi o łoże, nienawidziła gorsetu, tego jak
zabierał jej dech, jak robił z niej wyrafinowaną laleczkę. Minęły
trzy godziny zanim w pełnym rynsztoku zaczęła powoli schodzić po
schodach, goście zebrani w domu Salvatorów, klaskali, wznosili
toasty na jej cześć i podziwiali, że mogła stać się jeszcze
piękniejsza niż dotąd. Przed domem czekał powóz zaprzężony w
dwanaście koni, przyozdobiony białymi kwiatami. Trzeba było się
bardzo namęczyć, aby wepchnąć tam suknie ślubną, ale w końcu
Penelope mogła ruszyć do kościoła. Rozglądała się uważnie
dookoła, myślała, że może Elijah się zjawi, może Kate pokona
swój strach i przyjedzie, lecz nie wyczuła nikogo.
Przed kościołem czeka na nią
Elizabeth, jej druhna, pomaga jej wysiąść, łapie ją za dłonie i
mocno przytula.
-Będzie dobrze kochanie, Damon jest
szczęśliwy, że może Cię poślubić, jesteś jego oczkiem w
głowie.
-Wiem, mimo wszystko boję, się, że
może on się rozmyślić, że zmieni zdanie.
-Nie gadaj bzdur, jakbyśmy już
chciały spekulować, to raczej ty powinnaś uciekać , a nie on. -
uśmiechnęła się do niej przyjacielsko. -Gotowa ?
-Tak, tylko gdzie jest Stefan, miał
mnie przecież poprowadzić do ołtarza ?
-Już idzie. - Lisa wskazała za
siebie, z kościoła wychodził elegancko ubrany Stefan Salvatore.
Ucałował on Elizabteh i chwycił pod ramię Penelope.
- Gotowa by dołączyć do naszej
rodziny ? - zapytał
- A nie jestem już w niej przypadkiem
?
Stefan roześmiał się, podeszli do
drzwi wejściowych, w środku, było pełno gości, wszyscy czekali
już tylko na nią. Wyszukała wzrokiem Damona i ruszyła by się z
nim połączyć. Gdy stała już przed ołtarzem, trzymając dłoń
swojego ukochanego, usłyszała szept, tak dobrze jej znany.
-Wyglądasz przepięknie, lecz lepiej
byłoby Ci w prostej sukni w rzymskim stylu, w takiej jak przed laty.
Pamiętasz jak udawałaś, że się pobieramy, czy to się nie
liczyło naprawdę ? Czy nie jesteś przypadkiem moją żoną ? -
nerwowo spojrzała w kierunku wejściowych drzwi, w samym środku
wejścia stał Elijah. Dumnie unosząc głowę i patrząc się na
nią. Czuła, że jest zraniony, zresztą sama go do tego
doprowadziła. Obawiała się, co może zrobić.
-Dziękuję Ci, że pojawiłeś się. -
wyszeptała prawie nie ruszając ustami.
- Jak mógłbym przegapić, Twój
wielki dzień ? Szkoda tylko, że to nie ja towarzyszę Ci tam.
-Dobrze wiesz, że nadal Cię kocham,
ale nasz związek z góry skazany był na porażkę, jesteś moją
rodziną, jesteś mi jak ojciec. Taka powinna być nasza relacja,
czysto rodzinna. Wybacz mi, że kocham Cię inaczej. - i wtedy
spojrzała z uśmiechem na Damona i rzekła. - Tak, biorę sobie
Ciebie za męża Damonie Salvatore i ślubuję Ci, że nie opuszczę
Cię, aż do śmierci …...